WSPOMNIENIA O KS. JÓZEFIE GĄSIOROWSKIM

 

Ksiądz Prałat, jak każdy starszy człowiek, lubił wracać do przeszłości i tak przypominam sobie jak na pytanie: „jak to się stało, że urodził się ksiądz w Stróżnej koło Gorlic, bo przecież tata pochodził od Wadowic?" (tam później ks. Prałat chodził do gimnazjum z Karolem Wojtyłą), odpowiadał: „Wybuchła I wojna światowa, tata został wciągnięty do austriackiego wojska i jego oddział stanął w miesiącach zimowych w okopach koło Stróżnej. W okopach było zimno i głodno, więc żołnierze podlatywali do okolicznych wiosek, aby coś zjeść, ogrzać się. Tata podlatywał do jednego domu w Stróżnej, w której mieszkała młoda Zosia (moja mama). Na wiosnę Rosjanie pogonili wojska austriackie aż pod sam Kraków. Wojna się zakończyła w 1918 roku, do domu w Radoczy koło Wadowic wrócił mój tata. Po wojnie wybrał się w stronę Gorlic zobaczyć, czy jest tam jeszcze spotkana zimą Zosia. No i ją odnalazł. Ślub odbył się w 1919 w Bobowej, gdyż w Stróżnej nie było jeszcze kościoła, no a w 1920 pojawił się Józuś (był najstarszy z piątki rodzeństwa). Nie było łatwo żyć i tata pojechał do Kanady do wyrębu drewna w lasach. My jako dzieci codziennie razem z mamą wieczorem modliliśmy się na różańcu o szczęśliwy powrót taty."

Kochał Prałat jazdę samochodem, nawet wtedy kiedy amputowano mu nogę, można było zauważyć jego rytuał parkowania samochodu w garażu. Zawsze głaskał maskę „skodziny" (tę markę samochodów uwielbiał), a mówił, że nauczył się tego gestu od austriackiego kierowcy w czasie II wojny, któremu towarzyszył jako tłumacz. Przy stole pytaliśmy się go, jaka będzie dzisiaj pogoda (bo ksiądz Prałat słuchał na bieżąco wiadomości). Jego odpowiedzią prawie stale były słowa: „przelotne ©" (i to mu się bardzo często sprawdzało). A kiedy planowaliśmy jakieś prace i padało pytanie: „co ksiądz Prałat na to?", Jego odpowiedź brzmiała: „najpierw trzeba dożyć".

Na pytanie: „a czy te lata, które ksiądz Prałat przeżył się dłużyły?", On odpowiadał słowami swojego dziadka: „to tak jakby drzwi zamknąć i otworzyć".

Na słowa: „Może ksiądz Prałat dzisiaj zostać na plebanii, sami sobie w kościele poradzimy", odpowiadał: „jak kot siedzi koło dziury, to zawsze jakąś mysz chwyci" (chodziło o konfesjonał). Bardzo się cieszył jak proboszcz, czy któryś z wikarych prosili go o zastępstwo w konfesjonale: „piąte koło zawsze się przyda - odpowiadał".

Ks. Paweł Sukiennik

 

 

 

Była wiosna 1972 roku. W salce przy plebanii nasza klasa, wówczas druga, uczestniczyła w lekcji religii, którą prowadził Ksiądz Proboszcz Józef Gąsiorowski. Nagle ktoś zastukał do drzwi. Ksiądz wyszedł, mówiąc wcześniej, że mamy pozostać w ławkach. Patrzyliśmy przez okno jak idzie z grupą obcych osób do starego kościoła. (Dużo później okazało się, że była to delegacja parafian z Mętkowa.) Mijały kolejne minuty, a Ksiądz nie wracał. Dzień był piękny i słoneczny. Znudzeni, powoli zaczęliśmy wychodzić przed salkę, a potem pobiegliśmy tam, gdzie się udali goście z Proboszczem. Drzwi do starego kościoła były uchylone. Cichutko stanęliśmy w progu kościoła...Ksiądz coś objaśniał i pokazywał przyjezdnym. Pamiętam, że przez okna padały promienie słoneczne, a drobinki kurzu prześwietlone słońcem wirowały w powietrzu. Patrzyłam na kręcone, złote kolumny i trwające w bezruchu figury po obu stronach ołtarza. Zachwyciła mnie zielono-złota ambona i pięknie rzeźbiony drewniany łuk, który wznosił się nad prezbiterium. Wtedy, będąc drugoklasistką, po raz pierwszy byłam we wnętrzu starego, zabytkowego kościoła. (Po raz drugi, po bardzo długim czasie, podziwiałam ten zabytek w Mętkowie.) Ksiądz nie zwracał na nas uwagi, a kiedy skończył rozmowę razem wróciliśmy do salki. Katecheta spytał wtedy, dlaczego byliśmy nieposłuszni i nie czekaliśmy na niego w ławkach. Nikt nie umiał odpowiedzieć. Kazał wówczas ustawić się jeden za drugim i każdego pytał czy woli „paluszek" czy „pręcik". Wszyscy, których uczył ksiądz Józef, dobrze pamiętają, co to oznaczało. Chłopcy najczęściej dostawali „po łapach" pręcikiem, czyli cieniutką witką, a dziewczynki wybierały mocne ściskanie małego palca. Obie kary były dotkliwe, zwłaszcza, gdy miało się zaledwie 9 lat... Nikt jednak tej osobliwej „metody wychowawczej" nie wyrzucał Księdzu i nie chował urazy, wręcz przeciwnie, po latach z sentymentem wspomina się atmosferę tych lekcji religii, na które przychodziło się przed lub po lekcjach w szkole. Zawsze na wyścigi biegliśmy na plebanię, by zadzwonić dzwonkiem do drzwi i usłyszeć zajadłe szczekanie ulubienicy Księdza Gąsiorowskiego - filigranowej suczki Figi. Gremialnie czekaliśmy na Księdza i razem szliśmy do salki. A te pieśni, których nauczyliśmy się na lekcjach religii, wielu z nas pewnie pamięta do dziś. Przypuszczam, że niemało „dojrzałych" parafian wspomina też słowa, które słyszało się od śp. Księdza Józefa z konfesjonału: „Dobrze, żeś przyszła..., dobrze, żeś przyszedł..."

Kiedy sięgam pamięcią wstecz i przypominam sobie ks. Prałata Józefa Gąsiorowskiego, to mam przed oczami człowieka pełnego ciepła. Na jego twarzy zawsze gościł uśmiech. Nigdy nie przechodził obojętnie obok drugiego. Nie tworzył dystansu, można było z nim porozmawiać bez skrępowania. My jako dzieci, potem młodzież darzyliśmy go szacunkiem. Chętnie też korzystałam z jego posługi w konfesjonale, w którym spędzał wiele godzin. On zawsze zachęcał do zgody i mówił, że „lepsza słomiana zgoda niż złota kłótnia". A gdy przygotowywaliśmy się do zawarcia Sakramentu małżeństwa to mówił takie słowa: „Niech nigdy nie zachodzi słońce nad zagniewane czoła wasze". Te słowa pozostały w naszej pamięci do dziś.

Pamiętam też, że ks. Prałat miał wielkie nabożeństwo do Świętego Józefa, swojego patrona od Chrztu Świętego. Często wspólnie z parafianami odmawiał Litanię do Św. Józefa. W dniu Jego Uroczystości odprawiał Mszę Św. przy bocznym ołtarzu, gdzie znajduje się figura tego Świętego. Bardzo przestrzegał punktualności! Nigdy nie spóźniał się z rozpoczęciem Mszy świętej. Kiedy zegar wybijał określoną godzinę ks. Proboszcz wraz z ministrantami wychodził z zakrystii, gdzie już minimum 5 min wcześniej, gotowi do wyjścia, oczekiwali na bicie zegara. Bardzo ceniłam tę jego punktualność. Pod koniec swojego życia, kiedy był już po amputacji nogi, z podziwem patrzyłam na niego , jak zmaga się ze swoją niepełnosprawnością. Mimo trudu, na czas konsekracji, wstawał z wózka i stał na jednej nodze przy ołtarzu. Tym gestem pokazywał jak wielkim szacunkiem darzy Pana Jezusa i jaka jest jego wiara. Podziwiałam go za jego determinację i świadectwo. W dniu pogrzebu miałam zaszczyt pożegnać ks. Prałata w imieniu parafian. Dziękuję Bogu za życie i kapłaństwo tego wspaniałego Człowieka i Kapłana. 

Agata

 

 

 

Bardzo dobry Pasterz duchowy. Do ostatnich swoich dni służył w konfesjonale. Podczas spowiedzi np. pierwszopiątkowych najwięcej ludzi ustawiało się w kolejce do jego konfesjonału. Wyrozumiały, ofiarny, otwarty.

Przez ostatnie lata bez jednej nogi, każdego ranka był w konfesjonale, przywożony przez księży pracujących w parafii. Do naszej parafii często trafiali młodzi księża, którzy opiekując się ks. Prałatem, mogli wiele się nauczyć, widząc przykład kapłana, każdego dnia obecnego, mimo choroby, w konfesjonale czy przy ołtarzu.

Dzięki pokorze, wierze i ogromnemu wzajemnemu szacunkowi ks. Paweł Sukiennik i ks. prałat Józef Gąsiorowski bardzo dobrze się uzupełniali, gdyż obaj mieli na celu służbę Kościołowi - to było czuć. Dla mnie ks. Gąsiorowski to przykład Gospodarza, którzy wprowadzał Owce na zielone pastwiska prosto do Chrystusa. 

PW

 

 

 

Ksiądz Prałat Józef Gąsiorowski był kapłanem całym swym życiem oddanym Bogu i ludziom. Wielce życzliwy, troskliwy i wierny Bogu. W naszych wspomnieniach pozostanie jako Kapłan do końca swych dni służący przy ołtarzu i konfesjonale. Otaczający modlitwą i polecający opiece Matce Bożej nas wszystkich, a przede wszystkim dzieci i młodzież, samotnych i szukających drogi do Boga, chorych i cierpiących.

Pamiętam jak Ksiądz Prałat odwiedzał mojego śp. męża i innych podobnie ciężko chorych, zmagających się ze swą niepełnosprawnością. Pamiętam jaka to była radość i święto dla odwiedzanych. Wiem też, że to kosztowało wiele wysiłku Księdza Prałata, gdyż sam zmagał się z trudnościami. A jednak uśmiechnięty, wewnętrznie radosny, roztaczał serdeczną atmosferę, a zarazem był zatroskany o innych, szczególnie chorych i cierpiących. Podczas odwiedzin niósł im otuchę i wytchnienie w zmaganiu się z codziennością i cierpieniem, przybliżał do Boga i Jego Miłości.

Są ludzie, którzy odchodząc pozostawiają szczególną pustkę, gdyż zawsze można było liczyć na ich dobroć i wielkie serca. 

Parafianka

 

 

 

Ksiądz Józef Gąsiorowski pracując w naszej parafii jako proboszcz dał się poznać jako człowiek życzliwy i radosny. Nie chował urazy nawet do osób, z którymi się nie zgadzał. Mawiał, że każdy człowiek to taki medal i - tak jak on - ma dwie strony. Jedną - piękną, błyszczącą (awers), drugą - poszarzałą (rewers), „ja zawsze szukam tej pierwszej strony, bo ona jest w każdym człowieku, nawet w tym najbardziej pogubionym".

Cieszył się i był bardzo wdzięczny za to, że będąc na emeryturze został w parafii i mógł pomóc w pracy kapłanom. Żartobliwie mówił o sobie "piąte koło". Konfesjonał był miejscem gdzie można było często spotkać ks. Józefa nawet wtedy, gdy był już chory i cierpiał. Gdy w czasie jednej z ostatnich spowiedzi parafialnych proboszcz chciał Go zatrzymać, mówiąc: „księże Józefie zostańcie w domu, jest dużo księży, damy radę", ks. Józef stanowczo się sprzeciwił i powiedział, że też jest tam potrzebny. Zdawał sobie sprawę z tego, że parafianie chętnie korzystali z jego posługi w konfesjonale i nie chciał by go tam nie było, gdy ktoś przyjdzie. Był bardzo wdzięczny za każdą pomoc okazaną mu w chorobie, ks. proboszczowi Pawłowi Sukiennikowi, p. Ali, służbie zdrowia, księżom wikarym i innym osobom, które pomagały mu pokonać drogę z plebanii do kościoła, gdy był już na wózku, odwiedzić grób rodziców, czy chorych znajomych, ponieważ on sam nie mógł już prowadzić samochodu. Cierpiał bardzo, ale nigdy tego nie okazywał.

Wdzięczny był za każdy uśmiech i słowo parafian, którzy zatrzymywali się by porozmawiać - było to dla niego bardzo ważne. Żartobliwe słowa i serdeczny uśmiech były na jego twarzy nawet wtedy, gdy choroba nie pozwoliła mu już wstać z łóżka. Mówił, że święty powinien być zawsze radosny.

Mimo, że był na emeryturze i usunął się na bok, cieszył się z każdego dobra, jakie miało miejsce w parafii, z każdej pracy wokół kościoła, cmentarza i in.; żył parafią i brał udział w jej życiu.

W ostatnim miesiącu swego życia, żywo interesował się sytuacją w Watykanie; przejściem na emeryturę papieża Benedykta XVI i wyborem nowego papieża Franciszka.

Miał duże nabożeństwo do Św. Józefa. Kochał Boga, ludzi, zwierzęta i przyrodę. Cieszył się, że był kapłanem i w ten sposób mógł służyć Bogu i ludziom. Zachwycał się stokrotkami, które zakwitały pod jego oknem, obserwował radosne ptaki w karmniku i mówił, jakie one są szczęśliwe. Mówił do ptaków, które miał w mieszkaniu, a one żywo reagowały na Jego głos. Miał dużo kwiatów w mieszkaniu, a gdy gdy je podlewał, to mówił do nich, toteż kwitły nawet takie, które już powinny zakończyć czas kwitnienia. Jadąc z kimś samochodem potrafił wybrać o wiele dłuższą trasę tylko po to, by pokazać tym osobom piękno przyrody. Cieszył się szacunkiem osób na plebanii i parafian.

Dziś przy grobie ks. Józefa często zatrzymują się parafianie na modlitwę za jego duszę, zapalają światło i ciepło go wspominają, przywołując jego żartobliwe słowa, czy gest otwartej dłoni, gdy mijał kogoś jadąc samochodem.

Parafianka

 

 

 

Zastanawiam się jak opisać moje wspomnienia z księdzem prałatem Gąsiorowskim, mam ich kilka z czasów ministrantury i ogólnie z młodych lat, kiedy z procami biegaliśmy po okolicy. Najważniejsze wspomnienie jest ze mną na co dzień i ma ogromny wpływ na moje życie, na postrzeganie przyrody i pogody. Muszę sięgnąć pamięcią do trzeciej klasy liceum, to było jakieś majowe popołudnie, kiedy wróciłem ze szkoły okazało się, że przy bramie wjazdowej do naszego domu uwiązał się rój pszczół. Zadzwoniłem przez centralę do pszczelarza księdza proboszcza i powiedziałem: „księże proboszczu przyszedł do nas rój od księdza", a on mi powiedział: „ to sobie je weź, pszczoły są dobre, dam Ci ul" i doradził: „zadzwoń do Edka on Ci pomoże" (śp. Edwarda Fąfary). I tak zostałem pszczelarzem. Obecnie mam 80 uli, a pszczoły to dzieci słońca i każdy dzień spędzony z nimi jest błogosławiony, dzięki nim mam bardzo dużo pracy i radości. 

Tomasz Miszczyk

 

 

 

WIECZERNIK - MIESIĘCZNIK PARAFII WNIEBOWZIĘCIA NMP W NIEGOWICI -  marzec 2023 str. 2 - 6

przepisał ks. józef uryga

Materiały udostępniła s. Natana Szaro CSCIJ - dziękujemy